25 maja 2013

Krwawą Grę Czas Zacząć - Rozdział I

Evil Queen z góry oznajmia, iż nie jest to stały pomysł - jedynie próba pokazania tego, czego publikować nie zamierza...
I nie, to nie jest komedia - wyjątkowo dzisiaj nie. ._.
EDIT: A może jednak popublikuję tu kilka pierwszych rozdziałów...?


Rozdział I – Potańcówka

Nigdy nie była na nudniejszym balu…
Levy nie należała do typów imprezowiczów. Oczywiście mając na myśli obraz młodzieży z tych czasów – wtrącający wszystko, co „fajne i popularne” na każdą potańcówkę, tym samym przeobrażając ją w koszmar. Istny koszmar…Stała pod ścianą, obracając trzymaną przez nią szklankę z napojem. Nawet nie wiedziała, jakim – po prostu go nie piła i tyle. Zbyt duża możliwość „dowcipu” mniej dojrzałych znajomych…Westchnęła z rezygnacją, mrużąc oczy. Odgarnęła za ucho grzywkę niebieskich, sięgających do ramion włosów. Nie przykładała większej wagi do swojego wyglądu – dla niej liczył się charakter, a nie ilość makijażu i modnych ciuchów, narzuconych na siebie. Szczerze? Gdyby nie namowy jej najlepszej przyjaciółki, w ogóle by się tu nie znalazła. Ale i Lucy Heartfilia – jedyna osoba w tej szkole, z którą jest w stanie się dogadać – nie sprawiała wrażenia dobrze bawiącej się nastolatki. Siedziała obok na czarnej posadzce, z głową opartą o ścianę – brązowe oczy wpatrywały się uparcie w migoczące światła lampy. Przywieszonej do sufitu i obracającej się…cały czas…Cały ten czas…
Lucy oraz Levy znały się od najmłodszych lat – ich rodzice byli ze sobą zaprzyjaźnieni, często odwiedzali siebie nawzajem…To była tylko kwestia czasu, nim obie te dziewczynki zapoznają się i zbliżą do siebie. Teraz potrafiły spędzić razem cały dzień – to na nauce, to na wspólnych wyjściach…Zachowywały się, niczym bliźniaczki. Z twarzy – fakt, były niemalże identyczne. Podobne rysy, te same, duże oczy o czekoladowym odcieniu…Choć cała reszta mówiła sama za siebie – Lucy była blondwłosą „pięknością” o idealnej figurze, z bogatej rodziny. Levy – drobna siedemnastolatka, z niebieską czupryną, każdego dnia przypominającą fryzurę „ja jeża”. Nie była bogata, ale też nie narzekała. Były dla siebie przyjaciółkami, o podobnych zainteresowaniach – czytanie książek, pisanie opowiadań…i niechęć do bali.
Otrzepała szybkim ruchem swoją sukienkę – o różnych odcieniach pomarańczy, bez ramiączek, sięgającą do kolan. Całkowicie różniącą się od tej Lucy – przypominającą prędzej księżniczkę średniowiecza w jasnym różu, niż uczennicę liceum. Westchnęła ze zrezygnowaniem, odstawiając szklankę. Dłużej nie zamierzała tutaj siedzieć.
- Wybacz Lu-chan, ale… - urwała niepewnie, przygryzając wargę. Zwróciła się do przyjaciółki – wciąż siedzącej, wpatrującej się w nią pytającym wzrokiem. Próbowała wyksztusić coś…co udało jej się po upływie przynajmniej minuty. - …To nie jest… - namyśliła się. Brutalna szczerość? Czemu by nie? Zebrała się raz jeszcze na wygłoszenie tych słów, podczas gdy Lucy powstała z ziemi, wzruszając ramionami i krzyżując ręce na piersiach. Niebieskowłosa przełknęła ślinę, wznawiając „przemówienie”. – To nie jest miejsce dla mnie, dobrze? Nie obrazisz się, jeżeli wrócę do domu…prawda? – zmrużyła nieco oczy, przekrzywiając głowę na prawy bok. Spodziewała się napadów histerii o samotności…Nie zastała tego. Heartfilia posłała jej jedynie ciepły uśmiech, rozkładając ręce.
- Oczywiście, że nie. – odpowiedziała. Odwróciła się na moment, by zobaczyć, czy jej rzeczy – biały płaszcz, stanowiący „wygodne miejsce” na ziemi oraz bordowa torebka – nie zostały naruszone przez kogoś z obecnych tutaj ludzi. Ponownie zwróciła się do Levy. Z lekką…niepewnością? – Jesteś pewna, że wrócisz sama? Ja zostaję jeszcze chwilę, a potem idę…na pewno nie chcesz poczekać? – spytała, dla pewności. McGarden przytaknęła, zerkają ukradkiem na drzwi wyjściowe. Teraz, albo nigdy. Skierowała się szybkim krokiem, po drodze machając w stronę przyjaciółki. A później…wszystko toczyło się tak, jak zawsze.
Po prostu szła przed siebie, rozglądając się co jakiś czas na boki. Miasteczko Acalyphia nie należało do największych – tylko kilka niezbędnych budynków w głównej części, krótka droga lasem, po tym oddzielone od siebie setkami metrów domy. Za dnia było tu sympatyczne, lecz nocą…Strach się bać. Przynajmniej dla kogoś takiego, jak ona. Księżyc lśnił na nocnym niebie, przyćmiewając te miliony gwiazd. Lampy na ulicach wydawały z siebie ostatnie, blade światła…Nikt nie przechodził w pobliżu…A zimny wiatr dmuchał prosto w jej zarumienioną od mrozu twarz. Znowu się rozejrzała. I żałowała, żenie wzięła ze sobą kurtki…Przy tym wszystkim zaczynała wręcz żałować swojej decyzji, odnośnie samotnego powrotu. Z Lucy byłoby jej raźniej. A tak? Sama.
Sama…
Wkroczyła na leśną drogę. Jeszcze ciemniejszą. Tylko księżyc ukazywał jej teraz drogę. Stawiała przed siebie niepewne kroki na kamiennej dróżce, drżąc. Nie z zimna. Ze strachu. Nie licząc tych rumieńców, musiała być blada. Chorobliwie blada.
Szelest…
Odwróciła się za siebie. Przyśpieszony oddech. Nikogo tam nie ma…Pozostało jej jeszcze kilka metrów do domu. Do domu…Uspokoiła się, powoli odwracając na przód…I wtedy to ujrzała…Stojący tuż przed nią, przerażający cień człowieka. Krzyknęła. Lecz ten krzyk był cichy, stłumiony…
Straciła kontakt z rzeczywistością.
~ * ~
- Jak długo, do jasnej cholery, będzie tam siedział!?
Stał, oparty o ścianę muru. Jak on nienawidził Acalyphii…Miasto bez jakiegokolwiek sensu – z niewielką ilością miejsc, do których można iść i jeszcze mniejszą liczbą ludności. A przybyli tu tylko z jednego powodu – potańcówki w „placówce tortur”, na której to zbierają się wszyscy nastolatkowie…fizycznie w ich wieku. Czwarty Element – elitarny odłamek swojego klanu, którego boją się praktycznie wszyscy. Każdy pojedynek wygrali oni. To oni są legendą od wieków. A Gajeel Redfox był właśnie elementem tej historii…I kolejne minuty swojego nieśmiertelnego życia marnuje na czekanie za wampirem, dla którego tu przybyli! Totomaru zniknął pół godziny temu, do tej pory się nie objawiając. Rzekomo wypatrzył „łatwy cel” – dziewczynę, na oko siedemnastoletnią. O niebieskich włosach i w miarę eleganckiej sukience – zapewne powracała z wydarzenia w torturach. Niemalże od razu, gdy sam ją ujrzał, poczuł to uczucie. Uczucie przerażenia. Ludzie nie wiedzą o ich rasie…ale mimo to, wyczuwają, kiedy są w pobliżu.
Zachowują się inaczej.
Rozglądają nerwowo, idą przyśpieszonym chodem. Marzą tylko o jednym – o bezpiecznej przystani w postaci domu, z rodziną. Tam, gdzie nie będą musieli martwić się dziwnymi stworzeniami, łamiącymi wszelakie prawa natury. Jak oni. Spojrzał po swoich kompanach, narzucając na siebie czarną, skórzaną kurtkę, pokrytą niekiedy ćwiekami – tą, która wcześniej leżała niedbale, zawieszona o mur. Sol i Aria – jego zdaniem, najdziwniejsi z całego klanu – rozmawiali o czym przyciszonymi głosami, na uboczu. Fizycznie – byli swoimi przeciwieństwami. Sol – zawsze ubrany w garnitur, z zielonkawymi włosami i monoklem na lewym oku. Gadatliwy, wręcz irytujący – ale za to sprytny. Chciwy. Żadna jego ofiara nie pozostała długo przy życiu…Wiedział, jak wyniszczyć człowieka. Jak go wyniszczyć od wewnątrz. Potrafił wykryć każdy zakamarek jego duszy. Dosłownie, każdy…Aria – w przeciwieństwie do towarzysza, masywny. O opalonej karnacji, z niedbale narzuconymi na siebie szatami w różnych barwach – nie tylko to odróżniało go od reszty. Najbardziej rzucał się ten bandaż, przemoczony od łez i zakrywający oczy. Gajeel do tej pory nie potrafił się zorientować, dlaczego go nosi. Pozory mylą także i w jego przypadku – Aria, przez wielu uważny za jednego z silniejszych. Prawda była inna – to tchórz, który nie ma odwagi w otwartym starciu. Który zawsze atakuje z zaskoczenia, kiedy to przeciwnik niczego się nie spodziewa. Jest jeszcze Juvia – najkrócej przebywająca w klanie i także najcichsza. Siedząca na murku i ostrząca drewniany kołek. Z długimi za ramiona, falowanymi włosami o niebieskiej barwie – po bokach miała kosmyki, zaczesane na kształt róż. Ubiorem…cóż, przypominała człowieka. Zwyczajne dżinsy, kozaki, top i kurtka ze skóry, obszyta futrem przy kołnierzu i rękawach. Patrzyła przed siebie, jakby wypatrując ofiarę. Nie lubiła atakowania, prędzej zakradała się do lasu na „polowanie”, by przetrwać – ale człowieka by już nie tknęła, nawet, gdyby była to jej ostatnia deska ratunku. Na koniec on sam – o śniadej karnacji, z piercing’iem na całej twarzy. Z czerwonymi oczami, wiecznie przymrużonymi i przyprawiającymi o lęk. Z kruczoczarnymi włosami, bardzo długimi i pozostawianymi w nieładzie.
- Jestem pewien, że panicz Totomaru już do nas wraca…Non, non, non… - zanucił Sol, niemalże szeptem, wijąc dookoła. No tak…on i Aria byli „tymi dziwnymi”. Drugi wampir milczał, popłakując. Juvia zeskoczyła z muru, przypinając kołek do paska przy spodniach. Zadziwiające, ile nosili broni na każdy dłuższy wyjazd, a i tak jej nigdy nie używali…oczywiście, odliczając od tego kły. Sol wcale się nie mylił – faktycznie, za linią horyzontu, którą stanowił początek lasu, dostrzegli mężczyznę. W bladoczerwonym płaszczu, spod którego wystawał fragment czarnego golfu. Z włosami w odcieniu popiołu, spiętymi w niedbałą kitkę. I ten specyficzny tatuaż w postaci paska, przechodzący przez jego ciemne oczy. W tej ciemności była jednak iskra – i to wcale nie radosna. Przeszyta złośliwością, chamstwem – wszystkimi negatywnymi cechami, typowymi dla chciwca, jakim był. I nie szedł sam. Nosił, przerzuconą przez jego plecy dziewczynę. Na pewno jedna z uczennic tejże szkoły, wracająca z „balu”. Gajeel od razu dostrzegł, jaka jest – drobna, wręcz krucha i delikatna…Jak porcelana, którą można z łatwością zbić. I to ona stała się ofiarą Totomaru. Nieprzytomną…a może i martwą? Nie taki był ich układ.
Gajeel od razu dostrzegł, jaka jest – drobna, wręcz krucha i delikatna…Jak porcelana, którą można z łatwością zbić. I to ona stała się ofiarą Totomaru. Nieprzytomną…a może i martwą? Nie taki był ich układ. Miał tylko znaleźć dla siebie „szybką pożywkę” i wrócić – zrobił to, lecz z kilkoma małymi i istotnymi różnicami. Przyszedł z nią, w dodatku ledwie żywą…o ile w ogóle żywą. Skierował odważne kroki w jego stronę. Wściekły. Bardzo, bardzo wściekły…Nie wahał się już niczego. Nie wahał się, podchodząc do niego z zamiarem popchnięcia do tyłu. Nie wahał się przekrzykiwania go najrozmaitszymi przekleństwami. Nie wahał się…A tym bardziej, kiedy Totomaru odrzucił nieznajomą na ziemię – bokiem, pozwalając, by padła na bruk i zyskała kilka drobniejszych ran. Wiedział, że ludzie są słabi…Nie tyle słabi, co „nie tak silni”, jak wampiry. Ale nawet im należał się jakiś szacunek, prawda? Nie ważne, jak nie szanowaliby życia…Popchnął go jeszcze raz. Totomaru mu oddał. Przepychanka trwała przez około minutę – ignorowali wszelkie prośby o zaprzestanie wzajemnych ataków. Nie skończyło się tylko na niewinnych groźbach…Gajeel dał upust swojej złości. Odsunął się na moment tylko po to, by z łatwością wymierzyć Totomaru uderzenie pięścią w policzek. Wampir Ognia zaklął pod nosem, kiedy to niechciany cios zmusił go do kucnięcia, bokiem do Redfox’a. Przykładał dłoń do rany – żyły w tym miejscu pulsowały, stając się widoczniejsze. Z wargi ciekła krew – ta wampirów, o barwie tak jaskrawej czerwieni, że aż świecącej w spowijających ich ciemnościach. Zerknął w jego stronę, z nienawiścią – z dłońmi wciśniętymi w kieszenie kurtki, wracał do oczekujących tam towarzyszy. Powstał. Biegł w jego stronę, z pięścią płonącą żywym ogniem. Chciał trafić w głowę. Kark. Cokolwiek, co by go zraniło. Bez skutku…Pewna złośliwa, niebieskowłosa dziewczyna z jego klanu stała teraz przed nim, unosząc w powietrzu lewą dłoń. Tą, która wyczarowała wodną bańkę, pokrywającą jego rękę. I gaszącą ogień. Bańka zniknęła, a Juvia przekrzywiła tylko głowę na bok, szczycąc Totomaru sztucznym grymasem uśmiechu. Odwróciła się i poszła w swoją stronę. Brunet nie miał wyjścia – musiał podążyć za resztą. I już teraz nikt nie odważył się komentować postawy Gajeel’a – idącego przed siebie z tym samym, obojętnym na wszystko wyrazem twarzy. Teraz był inny…głównie dlatego, że drobna osóbka porwana przez jego „przyjaciela” była teraz przez niego trzymana.
Byleby była bezpieczna…
~ * ~
- Levy miała rację w jednym… - powiedziała sama do siebie, idąc korytarzem szkoły. Jedna dłoń zapinała guziki płaszcza, zaś druga przetrzymywała torebkę. Szła przed siebie przyśpieszonym krokiem, z uparciem utrzymując spojrzenie na drzwiach wyjściowych. Mijała szafki, otwarte drzwi z widokiem na biurka nauczycielskie w klasach ze zgaszonym światłem, czy też obściskujące się po kątach pary. - …ta „potańcówka”, to kompletna katastrofa. – dokończyła głośną myśl, silnym ruchem popychając drzwi i wychodząc na świeże powietrze. Początek dało się znieść – gdy nauczyciele pilnowali uczniów, nie pozwalając, by zepsuli cokolwiek. Ale gdy zaczęli się rozchodzić, pozostawiając jedynie woźnego na „warcie”…wszystko powróciło do standardów liceum XXI-wieku. Ktoś wyciągnął z torby alkohol, narkotyki…i koniec był wiadomy. Lucy mogła posłuchać swojej przyjaciółki i wrócić z nią, zamiast przebywać na sali dodatkową godzinę. Levy zapewne już dawno leżała w ciepłym łóżku, czytając jedną ze swoich ulubionych książek przy bladym świetle latarki. Nie wspominając o reakcji jej ojca na widok córki – pani bogatego domu, która powinna przez cały czas szkolnej imprezy ćwiczyć idealny chód na obcasach. Westchnęła z rezygnacją, przysiadając na jednej z ławek. Chłodny, wieczorny wiatr dosłownie ją zmrażał – że też musiała wybrać miejsce akurat przy murze…Nie lubiła nocy. Przynajmniej nie takich – samotnych, na terenie, gdzie wszystko może się zdarzyć. I nie ma na myśli tych pozytywnych rzeczy…Mogła zadzwonić do ojca i poprosić, by po nią przyjechał. Z drugiej strony jednak – nie odbierze. Wie, jak bardzo „zasypany” jest w pracy i wolała mu nie przeszkadzać.
Dziedziniec był opustoszały. Kamienna murawa, prawie w całości obsypana pustymi paczkami i puszkami po napojach. Gdzieś w oddali parking, z kilkoma samochodami – należącymi zapewne do pozostałości „elity”, obecnie ćpającej po kontach sali gimnastycznej. Przycisnęła do twarzy kołnierze płaszcza, powoli powstając. Im szybciej dojdzie do domu, tym lepiej. Możliwe nawet, że służba jej nie zauważy – tym bardziej ojciec. Powoli dobiegnie do pokoju, przebierze się w piżamę i schowa pod kołdrą, nim ktokolwiek dostrzeże późny powrót najmłodszej Heartfilii.
Szła dalej.
Stukot jej obcasów odbijał się echem w nocnej ciszy, a ona bez większych zastrzeżeń zbliżała się do bramy Acalyphia High School.
Szła.
I szła…
Pchnęła bramę.
Przez moment myślała, że ktoś za nią idzie…że ktoś tu jest…
I w tym samym momencie poczuła, jak coś wbija się w jej szyję.
Denne i komercyjne samo w sobie... :/

2 komentarze:

  1. Ubolewam nad twoimi poczatkowymi słowami, gdyż historia ta skarbiła u mnie swe względy.
    Jam liczę na to, iż w niedalekiej przyszłości pokłady weny odnajdą się gdzieś w twej zagubionej duszy pełnej wątpliwości i niepewności co do kontynuacji tejże opowieści, jednakże nadzieja przepełnia me skruszone twym chłodem serce.
    Będę czekać, boś zacne to w cholere to co napisałaś :P :*

    OdpowiedzUsuń
  2. Takiego GaLevy chyba nikt nie czytał.. i dobrze! Świetny pomysł, nie wiem czemu nie chcesz tego publikować. W każdym razie masz jedną czytelniczkę więcej do tego pomysłu :P
    Nie spodziewałam się, że dostaną też Lucynę, ciekawe co dalej ^^ Pisz i niech wena cię nie opuszcza ;*

    OdpowiedzUsuń