Evil Queen z góry oznajmia, iż nie jest to stały pomysł - jedynie próba pokazania tego, czego publikować nie zamierza...
I nie, to nie jest komedia - wyjątkowo dzisiaj nie. ._.
EDIT: A może jednak popublikuję tu kilka pierwszych rozdziałów...?
EDIT: A może jednak popublikuję tu kilka pierwszych rozdziałów...?
Rozdział I – Potańcówka
Nigdy
nie była na nudniejszym balu…
Levy nie
należała do typów imprezowiczów. Oczywiście mając na myśli obraz młodzieży z
tych czasów – wtrącający wszystko, co „fajne i popularne” na każdą potańcówkę,
tym samym przeobrażając ją w koszmar. Istny koszmar…Stała pod ścianą, obracając
trzymaną przez nią szklankę z napojem. Nawet nie wiedziała, jakim – po prostu
go nie piła i tyle. Zbyt duża możliwość „dowcipu” mniej dojrzałych
znajomych…Westchnęła z rezygnacją, mrużąc oczy. Odgarnęła za ucho grzywkę
niebieskich, sięgających do ramion włosów. Nie przykładała większej wagi do
swojego wyglądu – dla niej liczył się charakter, a nie ilość makijażu i modnych
ciuchów, narzuconych na siebie. Szczerze? Gdyby nie namowy jej najlepszej
przyjaciółki, w ogóle by się tu nie znalazła. Ale i Lucy Heartfilia – jedyna osoba
w tej szkole, z którą jest w stanie się dogadać – nie sprawiała wrażenia dobrze
bawiącej się nastolatki. Siedziała obok na czarnej posadzce, z głową opartą o
ścianę – brązowe oczy wpatrywały się uparcie w migoczące światła lampy.
Przywieszonej do sufitu i obracającej się…cały czas…Cały ten czas…
Lucy
oraz Levy znały się od najmłodszych lat – ich rodzice byli ze sobą
zaprzyjaźnieni, często odwiedzali siebie nawzajem…To była tylko kwestia czasu,
nim obie te dziewczynki zapoznają się i zbliżą do siebie. Teraz potrafiły
spędzić razem cały dzień – to na nauce, to na wspólnych wyjściach…Zachowywały
się, niczym bliźniaczki. Z twarzy – fakt, były niemalże identyczne. Podobne
rysy, te same, duże oczy o czekoladowym odcieniu…Choć cała reszta mówiła sama
za siebie – Lucy była blondwłosą „pięknością” o idealnej figurze, z bogatej
rodziny. Levy – drobna siedemnastolatka, z niebieską czupryną, każdego dnia
przypominającą fryzurę „ja jeża”. Nie była bogata, ale też nie narzekała. Były
dla siebie przyjaciółkami, o podobnych zainteresowaniach – czytanie książek,
pisanie opowiadań…i niechęć do bali.
Otrzepała
szybkim ruchem swoją sukienkę – o różnych odcieniach pomarańczy, bez ramiączek,
sięgającą do kolan. Całkowicie różniącą się od tej Lucy – przypominającą
prędzej księżniczkę średniowiecza w jasnym różu, niż uczennicę liceum.
Westchnęła ze zrezygnowaniem, odstawiając szklankę. Dłużej nie zamierzała tutaj
siedzieć.
- Wybacz
Lu-chan, ale… - urwała niepewnie, przygryzając wargę. Zwróciła się do
przyjaciółki – wciąż siedzącej, wpatrującej się w nią pytającym wzrokiem.
Próbowała wyksztusić coś…co udało jej się po upływie przynajmniej minuty. - …To
nie jest… - namyśliła się. Brutalna szczerość? Czemu by nie? Zebrała się raz
jeszcze na wygłoszenie tych słów, podczas gdy Lucy powstała z ziemi, wzruszając
ramionami i krzyżując ręce na piersiach. Niebieskowłosa przełknęła ślinę,
wznawiając „przemówienie”. – To nie jest miejsce dla mnie, dobrze? Nie obrazisz
się, jeżeli wrócę do domu…prawda? – zmrużyła nieco oczy, przekrzywiając głowę
na prawy bok. Spodziewała się napadów histerii o samotności…Nie zastała tego.
Heartfilia posłała jej jedynie ciepły uśmiech, rozkładając ręce.
-
Oczywiście, że nie. – odpowiedziała. Odwróciła się na moment, by zobaczyć, czy
jej rzeczy – biały płaszcz, stanowiący „wygodne miejsce” na ziemi oraz bordowa
torebka – nie zostały naruszone przez kogoś z obecnych tutaj ludzi. Ponownie
zwróciła się do Levy. Z lekką…niepewnością? – Jesteś pewna, że wrócisz sama? Ja
zostaję jeszcze chwilę, a potem idę…na pewno nie chcesz poczekać? – spytała,
dla pewności. McGarden przytaknęła, zerkają ukradkiem na drzwi wyjściowe.
Teraz, albo nigdy. Skierowała się szybkim krokiem, po drodze machając w stronę
przyjaciółki. A później…wszystko toczyło się tak, jak zawsze.
Po
prostu szła przed siebie, rozglądając się co jakiś czas na boki. Miasteczko
Acalyphia nie należało do największych – tylko kilka niezbędnych budynków w
głównej części, krótka droga lasem, po tym oddzielone od siebie setkami metrów
domy. Za dnia było tu sympatyczne, lecz nocą…Strach się bać. Przynajmniej dla
kogoś takiego, jak ona. Księżyc lśnił na nocnym niebie, przyćmiewając te
miliony gwiazd. Lampy na ulicach wydawały z siebie ostatnie, blade światła…Nikt
nie przechodził w pobliżu…A zimny wiatr dmuchał prosto w jej zarumienioną od
mrozu twarz. Znowu się rozejrzała. I żałowała, żenie wzięła ze sobą kurtki…Przy
tym wszystkim zaczynała wręcz żałować swojej decyzji, odnośnie samotnego
powrotu. Z Lucy byłoby jej raźniej. A tak? Sama.
Sama…
Wkroczyła
na leśną drogę. Jeszcze ciemniejszą. Tylko księżyc ukazywał jej teraz drogę.
Stawiała przed siebie niepewne kroki na kamiennej dróżce, drżąc. Nie z zimna.
Ze strachu. Nie licząc tych rumieńców, musiała być blada. Chorobliwie blada.
Szelest…
Odwróciła
się za siebie. Przyśpieszony oddech. Nikogo tam nie ma…Pozostało jej jeszcze
kilka metrów do domu. Do domu…Uspokoiła się, powoli odwracając na przód…I wtedy
to ujrzała…Stojący tuż przed nią, przerażający cień człowieka. Krzyknęła. Lecz
ten krzyk był cichy, stłumiony…
Straciła
kontakt z rzeczywistością.
~ * ~
- Jak
długo, do jasnej cholery, będzie tam siedział!?
Stał,
oparty o ścianę muru. Jak on nienawidził Acalyphii…Miasto bez jakiegokolwiek
sensu – z niewielką ilością miejsc, do których można iść i jeszcze mniejszą
liczbą ludności. A przybyli tu tylko z jednego powodu – potańcówki w „placówce
tortur”, na której to zbierają się wszyscy nastolatkowie…fizycznie w ich wieku.
Czwarty Element – elitarny odłamek swojego klanu, którego boją się praktycznie
wszyscy. Każdy pojedynek wygrali oni. To oni są legendą od wieków. A Gajeel
Redfox był właśnie elementem tej historii…I kolejne minuty swojego
nieśmiertelnego życia marnuje na czekanie za wampirem, dla którego tu przybyli!
Totomaru zniknął pół godziny temu, do tej pory się nie objawiając. Rzekomo
wypatrzył „łatwy cel” – dziewczynę, na oko siedemnastoletnią. O niebieskich
włosach i w miarę eleganckiej sukience – zapewne powracała z wydarzenia w
torturach. Niemalże od razu, gdy sam ją ujrzał, poczuł to uczucie. Uczucie
przerażenia. Ludzie nie wiedzą o ich rasie…ale mimo to, wyczuwają, kiedy są w
pobliżu.
Zachowują
się inaczej.
Rozglądają
nerwowo, idą przyśpieszonym chodem. Marzą tylko o jednym – o bezpiecznej
przystani w postaci domu, z rodziną. Tam, gdzie nie będą musieli martwić się
dziwnymi stworzeniami, łamiącymi wszelakie prawa natury. Jak oni. Spojrzał po
swoich kompanach, narzucając na siebie czarną, skórzaną kurtkę, pokrytą
niekiedy ćwiekami – tą, która wcześniej leżała niedbale, zawieszona o mur. Sol
i Aria – jego zdaniem, najdziwniejsi z całego klanu – rozmawiali o czym
przyciszonymi głosami, na uboczu. Fizycznie – byli swoimi przeciwieństwami. Sol
– zawsze ubrany w garnitur, z zielonkawymi włosami i monoklem na lewym oku.
Gadatliwy, wręcz irytujący – ale za to sprytny. Chciwy. Żadna jego ofiara nie
pozostała długo przy życiu…Wiedział, jak wyniszczyć człowieka. Jak go
wyniszczyć od wewnątrz. Potrafił wykryć każdy zakamarek jego duszy. Dosłownie,
każdy…Aria – w przeciwieństwie do towarzysza, masywny. O opalonej karnacji, z
niedbale narzuconymi na siebie szatami w różnych barwach – nie tylko to
odróżniało go od reszty. Najbardziej rzucał się ten bandaż, przemoczony od łez
i zakrywający oczy. Gajeel do tej pory nie potrafił się zorientować, dlaczego
go nosi. Pozory mylą także i w jego przypadku – Aria, przez wielu uważny za
jednego z silniejszych. Prawda była inna – to tchórz, który nie ma odwagi w
otwartym starciu. Który zawsze atakuje z zaskoczenia, kiedy to przeciwnik
niczego się nie spodziewa. Jest jeszcze Juvia – najkrócej przebywająca w klanie
i także najcichsza. Siedząca na murku i ostrząca drewniany kołek. Z długimi za
ramiona, falowanymi włosami o niebieskiej barwie – po bokach miała kosmyki,
zaczesane na kształt róż. Ubiorem…cóż, przypominała człowieka. Zwyczajne
dżinsy, kozaki, top i kurtka ze skóry, obszyta futrem przy kołnierzu i
rękawach. Patrzyła przed siebie, jakby wypatrując ofiarę. Nie lubiła
atakowania, prędzej zakradała się do lasu na „polowanie”, by przetrwać – ale
człowieka by już nie tknęła, nawet, gdyby była to jej ostatnia deska ratunku.
Na koniec on sam – o śniadej karnacji, z piercing’iem na całej twarzy. Z
czerwonymi oczami, wiecznie przymrużonymi i przyprawiającymi o lęk. Z
kruczoczarnymi włosami, bardzo długimi i pozostawianymi w nieładzie.
- Jestem
pewien, że panicz Totomaru już do nas wraca…Non, non, non… - zanucił Sol,
niemalże szeptem, wijąc dookoła. No tak…on i Aria byli „tymi dziwnymi”. Drugi
wampir milczał, popłakując. Juvia zeskoczyła z muru, przypinając kołek do paska
przy spodniach. Zadziwiające, ile nosili broni na każdy dłuższy wyjazd, a i tak
jej nigdy nie używali…oczywiście, odliczając od tego kły. Sol wcale się nie
mylił – faktycznie, za linią horyzontu, którą stanowił początek lasu,
dostrzegli mężczyznę. W bladoczerwonym płaszczu, spod którego wystawał fragment
czarnego golfu. Z włosami w odcieniu popiołu, spiętymi w niedbałą kitkę. I ten
specyficzny tatuaż w postaci paska, przechodzący przez jego ciemne oczy. W tej
ciemności była jednak iskra – i to wcale nie radosna. Przeszyta złośliwością,
chamstwem – wszystkimi negatywnymi cechami, typowymi dla chciwca, jakim był. I
nie szedł sam. Nosił, przerzuconą przez jego plecy dziewczynę. Na pewno jedna z
uczennic tejże szkoły, wracająca z „balu”. Gajeel od razu dostrzegł, jaka jest
– drobna, wręcz krucha i delikatna…Jak porcelana, którą można z łatwością zbić.
I to ona stała się ofiarą Totomaru. Nieprzytomną…a może i martwą? Nie taki był
ich układ.
Gajeel
od razu dostrzegł, jaka jest – drobna, wręcz krucha i delikatna…Jak porcelana,
którą można z łatwością zbić. I to ona stała się ofiarą Totomaru.
Nieprzytomną…a może i martwą? Nie taki był ich układ. Miał tylko znaleźć dla
siebie „szybką pożywkę” i wrócić – zrobił to, lecz z kilkoma małymi i istotnymi
różnicami. Przyszedł z nią, w dodatku ledwie żywą…o ile w ogóle żywą. Skierował
odważne kroki w jego stronę. Wściekły. Bardzo, bardzo wściekły…Nie wahał się
już niczego. Nie wahał się, podchodząc do niego z zamiarem popchnięcia do tyłu.
Nie wahał się przekrzykiwania go najrozmaitszymi przekleństwami. Nie wahał się…A
tym bardziej, kiedy Totomaru odrzucił nieznajomą na ziemię – bokiem,
pozwalając, by padła na bruk i zyskała kilka drobniejszych ran. Wiedział, że
ludzie są słabi…Nie tyle słabi, co „nie tak silni”, jak wampiry. Ale nawet im
należał się jakiś szacunek, prawda? Nie ważne, jak nie szanowaliby
życia…Popchnął go jeszcze raz. Totomaru mu oddał. Przepychanka trwała przez
około minutę – ignorowali wszelkie prośby o zaprzestanie wzajemnych ataków. Nie
skończyło się tylko na niewinnych groźbach…Gajeel dał upust swojej złości.
Odsunął się na moment tylko po to, by z łatwością wymierzyć Totomaru uderzenie
pięścią w policzek. Wampir Ognia zaklął pod nosem, kiedy to niechciany cios
zmusił go do kucnięcia, bokiem do Redfox’a. Przykładał dłoń do rany – żyły w
tym miejscu pulsowały, stając się widoczniejsze. Z wargi ciekła krew – ta
wampirów, o barwie tak jaskrawej czerwieni, że aż świecącej w spowijających ich
ciemnościach. Zerknął w jego stronę, z nienawiścią – z dłońmi wciśniętymi w
kieszenie kurtki, wracał do oczekujących tam towarzyszy. Powstał. Biegł w jego
stronę, z pięścią płonącą żywym ogniem. Chciał trafić w głowę. Kark. Cokolwiek,
co by go zraniło. Bez skutku…Pewna złośliwa, niebieskowłosa dziewczyna z jego
klanu stała teraz przed nim, unosząc w powietrzu lewą dłoń. Tą, która
wyczarowała wodną bańkę, pokrywającą jego rękę. I gaszącą ogień. Bańka
zniknęła, a Juvia przekrzywiła tylko głowę na bok, szczycąc Totomaru sztucznym
grymasem uśmiechu. Odwróciła się i poszła w swoją stronę. Brunet nie miał
wyjścia – musiał podążyć za resztą. I już teraz nikt nie odważył się komentować
postawy Gajeel’a – idącego przed siebie z tym samym, obojętnym na wszystko
wyrazem twarzy. Teraz był inny…głównie dlatego, że drobna osóbka porwana przez
jego „przyjaciela” była teraz przez niego trzymana.
Byleby
była bezpieczna…
~ * ~
- Levy
miała rację w jednym… - powiedziała sama do siebie, idąc korytarzem szkoły.
Jedna dłoń zapinała guziki płaszcza, zaś druga przetrzymywała torebkę. Szła
przed siebie przyśpieszonym krokiem, z uparciem utrzymując spojrzenie na
drzwiach wyjściowych. Mijała szafki, otwarte drzwi z widokiem na biurka
nauczycielskie w klasach ze zgaszonym światłem, czy też obściskujące się po
kątach pary. - …ta „potańcówka”, to kompletna katastrofa. – dokończyła głośną
myśl, silnym ruchem popychając drzwi i wychodząc na świeże powietrze. Początek
dało się znieść – gdy nauczyciele pilnowali uczniów, nie pozwalając, by zepsuli
cokolwiek. Ale gdy zaczęli się rozchodzić, pozostawiając jedynie woźnego na
„warcie”…wszystko powróciło do standardów liceum XXI-wieku. Ktoś wyciągnął z
torby alkohol, narkotyki…i koniec był wiadomy. Lucy mogła posłuchać swojej
przyjaciółki i wrócić z nią, zamiast przebywać na sali dodatkową godzinę. Levy
zapewne już dawno leżała w ciepłym łóżku, czytając jedną ze swoich ulubionych
książek przy bladym świetle latarki. Nie wspominając o reakcji jej ojca na
widok córki – pani bogatego domu, która powinna przez cały czas szkolnej
imprezy ćwiczyć idealny chód na obcasach. Westchnęła z rezygnacją, przysiadając
na jednej z ławek. Chłodny, wieczorny wiatr dosłownie ją zmrażał – że też
musiała wybrać miejsce akurat przy murze…Nie lubiła nocy. Przynajmniej nie
takich – samotnych, na terenie, gdzie wszystko może się zdarzyć. I nie ma na
myśli tych pozytywnych rzeczy…Mogła zadzwonić do ojca i poprosić, by po nią
przyjechał. Z drugiej strony jednak – nie odbierze. Wie, jak bardzo „zasypany”
jest w pracy i wolała mu nie przeszkadzać.
Dziedziniec
był opustoszały. Kamienna murawa, prawie w całości obsypana pustymi paczkami i puszkami
po napojach. Gdzieś w oddali parking, z kilkoma samochodami – należącymi
zapewne do pozostałości „elity”, obecnie ćpającej po kontach sali
gimnastycznej. Przycisnęła do twarzy kołnierze płaszcza, powoli powstając. Im
szybciej dojdzie do domu, tym lepiej. Możliwe nawet, że służba jej nie zauważy
– tym bardziej ojciec. Powoli dobiegnie do pokoju, przebierze się w piżamę i
schowa pod kołdrą, nim ktokolwiek dostrzeże późny powrót najmłodszej
Heartfilii.
Szła
dalej.
Stukot
jej obcasów odbijał się echem w nocnej ciszy, a ona bez większych zastrzeżeń
zbliżała się do bramy Acalyphia High School.
Szła.
I szła…
Pchnęła
bramę.
Przez
moment myślała, że ktoś za nią idzie…że ktoś tu jest…
I w tym
samym momencie poczuła, jak coś wbija się w jej szyję.
Denne i komercyjne samo w sobie... :/
Ubolewam nad twoimi poczatkowymi słowami, gdyż historia ta skarbiła u mnie swe względy.
OdpowiedzUsuńJam liczę na to, iż w niedalekiej przyszłości pokłady weny odnajdą się gdzieś w twej zagubionej duszy pełnej wątpliwości i niepewności co do kontynuacji tejże opowieści, jednakże nadzieja przepełnia me skruszone twym chłodem serce.
Będę czekać, boś zacne to w cholere to co napisałaś :P :*
Takiego GaLevy chyba nikt nie czytał.. i dobrze! Świetny pomysł, nie wiem czemu nie chcesz tego publikować. W każdym razie masz jedną czytelniczkę więcej do tego pomysłu :P
OdpowiedzUsuńNie spodziewałam się, że dostaną też Lucynę, ciekawe co dalej ^^ Pisz i niech wena cię nie opuszcza ;*